niedziela, 15 października 2017

Warszawskie Babeczki z Rodzynkami w obiektywie aparatów

Postanowiłam trochę uzupełnić ostatni post dotyczący wycieczki.

Na poniższych zdjęciach widać jak grasujemy po cmentarzach.










Tutaj wiatr targa nasze fryzury na Sowiej Górze, a my podziwiamy widoki i robimy zdjęcia.




Bawiliśmy się świetnie i sądzę, że wycieczkę zapamiętamy na długo, a do zdjęć będziemy wracać w zimowe wieczory.

niedziela, 8 października 2017

Warszawskie Genealożki z Rodzynkami na wycieczce do Węgrowa

    Jakiś czas temu po opublikowaniu mojego postu o Węgrowie oraz drugiej części, moje koleżanki zaczęły żartować, że może zrobimy wspólnie taka wycieczkę i że ja będę ich przewodnikiem. Żarty trwały przez jakiś czas, ale po woli zaczęły przybierać realny kształt. Cóż przyszło mi zmierzyć się z organizacją całodziennej wycieczki w strony dobrze mi znane od dzieciństwa. To przecież tutaj mieszkali moi dziadkowie i mnóstwo rodziny, dlatego podjęłam się tego zadania z ogromna przyjemnością.
    Jesteśmy żeńską grupą genealogów, mieszkających w Warszawie lub niewielkiej okolicy, zatem już od dawna zostałyśmy określone jako "Warszawskie Genealożki". Czasami dołącza do nas jakiś pan, albo dwóch i to są nasze "Rodzynki". Wycieczka liczyła osiem osób, w tym Rodzynków było dwóch.
    Ogólnie wiadomo, że genealogów głównie interesują kościoły i cmentarze, zatem plan wycieczki ułożyłam tak, żeby każdy z nas znalazł coś, co go zainteresuje.
Większość grupy spotkała się na pl Bankowym w Warszawie i wyruszyła w kierunku wschodnim, po drodze zabierając ze sobą jeszcze jedną osobę. A ja dołączyłam do wszystkich dopiero w Grębkowie, skąd rozpoczęło się nasze wspólne zwiedzanie.




Grębków, bo gręby, czyli nierówny, pofałdowany teren. Parafia została erygowana już w 1425 roku. Obecny budynek kościoła został wybudowany w stylu neogotyckim, a fundatorami byli dziedzice z Trzebuczy Eleonora i Stanisław Brogowicz. Tuż obok kościoła znajdziemy stary, zabytkowy cmentarz z ciekawymi nagrobkami. Cmentarz współczesny jest w niewielkim oddaleniu od kościoła, po lewej stronie głównej drogi. Polecam zajrzeć na stronę internetową parafii, a szczególnie tę zakładkę.
    Następnym punktem programu był Liw a w nim kościół, cmentarz i oczywiście zamek z wieżą.



Wokół kościoła pod drzewami znajdują się ciekawe tabliczki z rymowankami ekologicznymi. Niektóre z błędami ortograficznymi :)



Sam kościół jest również pobudowany w stylu neogotyckim i również fundatorem był dziedzic z Trzebuczy Stanisław Brogowicz, ale też właściciel Turny Ignacy Popiel oraz ksiądz Rafał Leszczyński. Na cmentarzu znajdują się ciekawe nagrobki księży i innych osób. Część z nich została pięknie odrestaurowana.
    Następnie udaliśmy się do Muzeum Warowni w Liwie. Sądzę że na długo zostaniemy zapamiętani przez obsługę z racji zamieszania jakie uczyniliśmy zaraz przy wejściu mierząc rozmaite nakrycia głowy. Nie ukrywam, że uciechę mieliśmy ogromną.





Część uczestników zawędrowała na wieżę by z wysoka podziwiać panoramę okolicy.



    Kolejnym etapem był punkt widokowy o wdzięcznej nazwie Sowia Góra. Tym miejscem zachwycili się już filmowcy. Ostatnio ta piękna okolica posłużyła jako plan  filmowy do "Legionów", których premiera ma być w 2018 roku.  Szkoda, że słoneczko nie chciało ładniej podświetlić okolicznych łąk i meandrów Liwca, a także fotografów.






Następnie podjechaliśmy na maleńki wiejski cmentarzyk w Jarnicach z uroczą kaplicą, której historię można przeczytać tutaj. Warto też zapoznać się z dziejami wsi.    Kolejnym punktem programu był Węgrów z jego zabytkami i historią. Zobaczyliśmy cmentarz żydowski, ewangelicki (z ciekawymi nagrobkami z trupimi czaszkami) i katolicki, na którym natrafiliśmy na wiele ciekawych  nagrobków, również  prawosławnych. Udało nam się także wejść do kaplicy cmentarnej. 




    Pobiegaliśmy trochę po rynku i okolicach. Widzieliśmy Dom Gdański, Starą Plebanię, piękne kamieniczki i stare drewniane domy.



 Nawet przez chwile posiedziałyśmy na ławce by dać trochę wytchnienia naszym stopom. 



Weszliśmy do Bazyliki Mniejszej, ale że za chwile był pogrzeb, więc po cichutku wyszliśmy by nie przeszkadzać żałobnikom. 








    Sądzę jednak, że najbardziej wszystkich zaciekawił Klasztor i jego skarby. Poprosiliśmy pana Marka o oprowadzenie i opowieści o historii. Moglibyśmy słuchać i słuchać i oglądać bez końca... 
Nawet jakaś obca pani dołączyła do nas przy zwiedzaniu...



Mieliśmy to szczęście, że mogliśmy obejrzeć niedawno odnalezione szkatuły z sercami fundatorów świątyni.





Ogromne wrażenie zrobiły na nas też podziemia z trumnami i mumiami 





    Wreszcie nadszedł czas posiłku, zatem udaliśmy się na obiad do knajpki nad Liwcem, gdzie w spokoju i ciszy spożyliśmy różne dania popijając czym kto lubi.



    A jak wiadomo po obiedzie wskazany jest spacer, czyli poszliśmy nad zalew podziwiać przyrodę i wędkarzy moczących kije.
    Ostatnim punktem programu była Ruchna i mieszkająca w niej twórczyni ludowa, o której kiedyś już pisałam. Małgosia Pepłowska, bo o niej tu mowa przyjęła nas w swojej pracowni i pokazywała i cierpliwie odpowiadała na wszystkie zadawane pytania, a my jak to zwykle bywa znów narobiliśmy zamieszania. Tym razem prym w wygłupach wiódł Piotrek



Moje kochane Warszawskie Genealożki wraz z Rodzynkami:
Dziękuje Wam za to, że wytrwaliście do końca, pomimo, że tempo musiałam narzucić całkiem niezłe. Dziękuję, że nie daliście mi odczuć, że coś wam się nie podoba, że zawiedliście się, że coś...
Dziękuje Wam również za zdjęcia, które tu wykorzystałam, a autorów było tylu, ilu uczestników.
Mam nadzieję, że bawiliście się nie najgorzej i nikt nie nabawił się przeziębienia pomimo przemoczonych butów i konieczności zakupu skarpetek :) 





czwartek, 5 października 2017

Garść wspomnień ze Świdra

    Wiosną wspominałam o tym, że moi dziadkowie macierzyści mieszkali w pięknym domu w Świdrze koło Otwocka. Ulica wcześniej nazywała się Wiosenna, a po włączeniu Świdra do Otwocka nastąpiła zmiana nazwy na Heleny Marusarzówny. Długo nie wiedziałam kto to taki ta Helena, a to bardzo ciekawa postać. Była mistrzynią Polski w sportach narciarskich. Od początku II wojny Światowej czynnie działała w ruchu oporu, jako kurier przeprowadzała ludzi i przenosiła pocztę przez góry. Została schwytana przez żandarmów słowackich i przekazana w ręce gestapo, torturowana, nigdy nikogo nie zdradziła. Została stracona i tu są dwie wersje co dat i miejsca, w każdym razie był to rok 1941. Po wielu latach, w 1950 roku  została ekshumowana i pochowana na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem. Pośmiertnie została odznaczona Orderem Virtuti Militari oraz Krzyżem Walecznych. Jej imię nosi wiele ulic w różnych miastach Polski i wiele szkół.
    W moich wspomnieniach z tamtego czasu pozostały również spacery nad Świder i moczenie tyłka w wodzie. Jak wychodziłam zziębnięta, to babcia zawsze miała dla mnie bułkę z masłem i ogromnym pomidorem pokrojonym w wielkie plastry. Po drodze nad rzekę mijałyśmy lisią fermę, która było można wyczuć z daleka. Wracałyśmy zaś inną drogą, obok sanatorium. Za ogrodzeniem były takie wspaniałe jak na tamte czasy huśtawki i zjeżdżalnie. Czasami udawało się wejść przez jakąś dziurę w płocie i trochę pohuśtać. Dla mnie kilkuletniego dzieciaka to była ogromna frajda. Czasem nasze spacery były dłuższe i wędrowałyśmy w stronę Świdrów Wielkich, tam na pętli autobusowej był stragan z owocami. Prawie zawsze babcia kupowała mi wielgachną gruszkę klapsę, której sok ściekał po palcach, sukience i butach.Tuż przed pętlą był ośrodek wczasowy "Słoneczko", a obok bar pod parasolami "Słoneczny", w którym czasem kupowałyśmy jakiś obiad. Ostatnio na FB pojawiło się zdjęcie ośrodka, ożyły wspomnienia...



     Kawałek za obecnym rondem chodziłyśmy z babcią do rzeźnika po jakieś mięso. Podobało mi się, kiedy pan sprzedawca rąbał siekierką na takim dużym pniaku mięso z kością. W drodze powrotnej skręcałyśmy w ul Mieszka I, mniej więcej tu gdzie teraz jest jest Top Market, czy jakiś inny sklep była budka z lodami i jagodziankami. Oj pyszne były te smakołyki z dzieciństwa. Lody wkładane pomiędzy dwa wafelki, za chwilę ciekły tak samo jak wcześniejsza gruszka. Tuż obok w przepięknej przedwojennej willi w dużym ogrodzie była dość ekskluzywna restauracja Ambasadorska, kilka razy byłam w środku, ale nie wiele pamiętam. Obecnie cały ten teren należy do Zgromadzenia Sióstr Zakonnych. Z tego miejsca już całkiem niedaleko jest na ul Jodłową. I to o tej właśnie uliczce chciałam napisać, a raczej o kaplicy, która dawniej tutaj się znajdowała. To dość ważne miejsce w moim życiu. Tutaj brali ślub kościelny moi rodzice, a ja zostałam ochrzczona. A później często uczestniczyłam we mszach św. i innych nabożeństwach wraz z moją babcią. My dzieci zawsze stawaliśmy z przodu zaraz za plecami księdza, w czasie kazania wolno nam było przysiąść na dywanie na takim kilkucentymetrowym podwyższeniu.  Po prawej stronie kaplicy był boczny ołtarz, a przy nim skarbonka , taki murzynek kiwający główką jak się wrzuciło pieniążek. Po mszy zawsze kilkoro dzieci czekało w kolejce, żeby murzynek pokiwał główką. Po stronie lewej zaś stała fisharmonia na której organista grał pieśni kościelne. Lubiłam patrzeć na tą maszynerię, tyle tam było guziczków i przycisków, jedne należało wcisnąć inne wyciągnąć. To było o wiele ciekawsze niż modlitwa, czy kazanie. Po sąsiedzku z kaplicą było przedszkole prowadzone przez siostry zakonne. Lubiłam zaglądać przez płot, bo ciekawiło mnie jak dzieci się bawią. A przed bramą kościółka stał pan z odpustowymi świecidełkami dla dziewczynek i pistoletami na korki i kapiszony dla chłopców. Mnie zawsze ciekawiły te chłopięce zabawki, ale jakoś nigdy nie zostałam niczym takim obdarowana. Łatwiej było namówić babcię na mały pierścioneczek, czy zegarek na gumce z bransoletką z koralików. A te pierścionki takie były śliczne, złote z kolorowymi oczkami. Miałam szczupłe palce i prawie wszystkie mi spadały,  czasami pojawiały się takie regulowane, można było więc trochę zacisnąć i pierścionek nie spadał. Od czasu do czasu miałam kupione takie starodawne jojo, piłeczkę trocinową na gumce. Te piłeczki bywały w różnych kolorach, chciało się mieć wszystkie. Nie były zbyt trwałe, bo trociny były zawinięte w celofan ściśnięty gumką. Czasem udało mi się namówić babcię, czy mamę na kupno takie uroczego diabełka pokazującego język. Poniżej na zdjęciach można zobaczyć jakie to skarby fascynowały małą dziewczynkę. Zdjęcia zaczerpnięte z internetu.





    A później moi dziadkowie nie mieszkali już w Świdrze, tylko w Otwocku i już do innego kościoła chodziła moja babcia, a ja z nią. Próbowałam odszukać w internecie jakieś zdjęcia tej kaplicy, zamieściłam nawet anons na jednym z otwockich portali, na razie czekam. W naszej rodzinie nie było wiele zdjęć i z tego miejsca nie ma żadnego. Szkoda, że na stronie parafii jest mała notka o historii, a starych zdjęć nie ma wcale. Obecnie na terenie dawnej kaplicy jest plac zabaw pobliskiego przedszkola.