czwartek, 5 października 2017

Garść wspomnień ze Świdra

    Wiosną wspominałam o tym, że moi dziadkowie macierzyści mieszkali w pięknym domu w Świdrze koło Otwocka. Ulica wcześniej nazywała się Wiosenna, a po włączeniu Świdra do Otwocka nastąpiła zmiana nazwy na Heleny Marusarzówny. Długo nie wiedziałam kto to taki ta Helena, a to bardzo ciekawa postać. Była mistrzynią Polski w sportach narciarskich. Od początku II wojny Światowej czynnie działała w ruchu oporu, jako kurier przeprowadzała ludzi i przenosiła pocztę przez góry. Została schwytana przez żandarmów słowackich i przekazana w ręce gestapo, torturowana, nigdy nikogo nie zdradziła. Została stracona i tu są dwie wersje co dat i miejsca, w każdym razie był to rok 1941. Po wielu latach, w 1950 roku  została ekshumowana i pochowana na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem. Pośmiertnie została odznaczona Orderem Virtuti Militari oraz Krzyżem Walecznych. Jej imię nosi wiele ulic w różnych miastach Polski i wiele szkół.
    W moich wspomnieniach z tamtego czasu pozostały również spacery nad Świder i moczenie tyłka w wodzie. Jak wychodziłam zziębnięta, to babcia zawsze miała dla mnie bułkę z masłem i ogromnym pomidorem pokrojonym w wielkie plastry. Po drodze nad rzekę mijałyśmy lisią fermę, która było można wyczuć z daleka. Wracałyśmy zaś inną drogą, obok sanatorium. Za ogrodzeniem były takie wspaniałe jak na tamte czasy huśtawki i zjeżdżalnie. Czasami udawało się wejść przez jakąś dziurę w płocie i trochę pohuśtać. Dla mnie kilkuletniego dzieciaka to była ogromna frajda. Czasem nasze spacery były dłuższe i wędrowałyśmy w stronę Świdrów Wielkich, tam na pętli autobusowej był stragan z owocami. Prawie zawsze babcia kupowała mi wielgachną gruszkę klapsę, której sok ściekał po palcach, sukience i butach.Tuż przed pętlą był ośrodek wczasowy "Słoneczko", a obok bar pod parasolami "Słoneczny", w którym czasem kupowałyśmy jakiś obiad. Ostatnio na FB pojawiło się zdjęcie ośrodka, ożyły wspomnienia...



     Kawałek za obecnym rondem chodziłyśmy z babcią do rzeźnika po jakieś mięso. Podobało mi się, kiedy pan sprzedawca rąbał siekierką na takim dużym pniaku mięso z kością. W drodze powrotnej skręcałyśmy w ul Mieszka I, mniej więcej tu gdzie teraz jest jest Top Market, czy jakiś inny sklep była budka z lodami i jagodziankami. Oj pyszne były te smakołyki z dzieciństwa. Lody wkładane pomiędzy dwa wafelki, za chwilę ciekły tak samo jak wcześniejsza gruszka. Tuż obok w przepięknej przedwojennej willi w dużym ogrodzie była dość ekskluzywna restauracja Ambasadorska, kilka razy byłam w środku, ale nie wiele pamiętam. Obecnie cały ten teren należy do Zgromadzenia Sióstr Zakonnych. Z tego miejsca już całkiem niedaleko jest na ul Jodłową. I to o tej właśnie uliczce chciałam napisać, a raczej o kaplicy, która dawniej tutaj się znajdowała. To dość ważne miejsce w moim życiu. Tutaj brali ślub kościelny moi rodzice, a ja zostałam ochrzczona. A później często uczestniczyłam we mszach św. i innych nabożeństwach wraz z moją babcią. My dzieci zawsze stawaliśmy z przodu zaraz za plecami księdza, w czasie kazania wolno nam było przysiąść na dywanie na takim kilkucentymetrowym podwyższeniu.  Po prawej stronie kaplicy był boczny ołtarz, a przy nim skarbonka , taki murzynek kiwający główką jak się wrzuciło pieniążek. Po mszy zawsze kilkoro dzieci czekało w kolejce, żeby murzynek pokiwał główką. Po stronie lewej zaś stała fisharmonia na której organista grał pieśni kościelne. Lubiłam patrzeć na tą maszynerię, tyle tam było guziczków i przycisków, jedne należało wcisnąć inne wyciągnąć. To było o wiele ciekawsze niż modlitwa, czy kazanie. Po sąsiedzku z kaplicą było przedszkole prowadzone przez siostry zakonne. Lubiłam zaglądać przez płot, bo ciekawiło mnie jak dzieci się bawią. A przed bramą kościółka stał pan z odpustowymi świecidełkami dla dziewczynek i pistoletami na korki i kapiszony dla chłopców. Mnie zawsze ciekawiły te chłopięce zabawki, ale jakoś nigdy nie zostałam niczym takim obdarowana. Łatwiej było namówić babcię na mały pierścioneczek, czy zegarek na gumce z bransoletką z koralików. A te pierścionki takie były śliczne, złote z kolorowymi oczkami. Miałam szczupłe palce i prawie wszystkie mi spadały,  czasami pojawiały się takie regulowane, można było więc trochę zacisnąć i pierścionek nie spadał. Od czasu do czasu miałam kupione takie starodawne jojo, piłeczkę trocinową na gumce. Te piłeczki bywały w różnych kolorach, chciało się mieć wszystkie. Nie były zbyt trwałe, bo trociny były zawinięte w celofan ściśnięty gumką. Czasem udało mi się namówić babcię, czy mamę na kupno takie uroczego diabełka pokazującego język. Poniżej na zdjęciach można zobaczyć jakie to skarby fascynowały małą dziewczynkę. Zdjęcia zaczerpnięte z internetu.





    A później moi dziadkowie nie mieszkali już w Świdrze, tylko w Otwocku i już do innego kościoła chodziła moja babcia, a ja z nią. Próbowałam odszukać w internecie jakieś zdjęcia tej kaplicy, zamieściłam nawet anons na jednym z otwockich portali, na razie czekam. W naszej rodzinie nie było wiele zdjęć i z tego miejsca nie ma żadnego. Szkoda, że na stronie parafii jest mała notka o historii, a starych zdjęć nie ma wcale. Obecnie na terenie dawnej kaplicy jest plac zabaw pobliskiego przedszkola.

2 komentarze:

  1. Miłe sercu wspomnienia ... trocinowe jojo i pierścionki i ja pamiętam, choć z zupełnie innych miejsc ... jeszcze obwarzanki nanizane na sznurek ... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To takie bardzo dziecinne wspomnienia, ale chyba najpiękniejsze, beztroskie...

      Usuń